Dzień dobry, która godzina?
Spotkaliśmy
się wtedy w Sisha Barze, małym kebabie naprzeciwko dworca, w którym sprzedawano
piwo i shishę. To było jedno z tych wielkich spotkań po latach, które miało
odbywać się co roku.
To odbyło
się po pół roku przerwy.
19-letni
studenci, z ambitnymi planami na przyszłość. Połowa z nich już w całkiem
poważnych związkach.
Całkiem,
ponieważ jeszcze rok temu byłem prawie pewien, że wszystko to rozpłynie wraz z
dźwiękiem ostatniego dzwonka po maturach.
Tak naprawdę
to nie myślałem o tym wtedy.
Słuchałem
ich opowieści z zaciekawieniem, aczkolwiek coś mi tu nie pasowało. Nie było tak
jak zawsze w tym towarzystwie.
Klasa ta
słynęła z draki. Nie było imprezy bez niespodzianek. Zawsze musiał być jakiś
finał, który przerodził się w opowieść wartą filmu i dwóch statuetek.
Teraz co
najwyżej dostaliby Węża. Czekoladowego, bo złota to żal trochę.
Jedna z
koleżanek, jedna z tych, które wkurwiały mnie swoimi pseudointelektualnymi
wypowiedziami, opowiadała o tym jak to bardzo jej chłopak naciska na to by w
końcu zamieszkali razem.
Ona studiuje
zaocznie i pracuje, on zarabia, pracując w tej samej firmie co ona. Spędzają ze
sobą sporo czasu i mimo tak młodego wieku już ma parcie na związek symbiotyczny.
Inna klasowa
parka już mieszka razem. Wynajmują pokoik, mają dostęp do kuchni, łazienki oraz
wsparcie od rodziców. Razem studiują, mają już pewne plany wobec swojego
związku, wydawać by się mogło, że jest idealnie.
Świetnie,
fantastycznie, tylko, że te trzy przytoczone osoby w liceum były jednymi z
największych klasowych imprezowiczów. Każdy weekend był ich, co to za opowieści
nie przetoczyły się przez szkolny bar. W wieku 16, 17 lat oni byli królami
dyskotek. Rok później, w wielkim mieście, oni już myślą o stabilizacji.
Królowie
świeckich nastolatek.
20, 30,
40-latkowie modlą się, by ich życie nie osiągnęło statusu rutyny, podczas gdy
moi znajomi ewidentnie sami się o to proszą. Taki paradoks.
W pewnym
momencie kolej przyszła na moje opowieści.
„No, wiecie, studiuję, w ogóle bardzo ciekawy
kierunek, pracuję, mieszkam w akademiku…”
Na tym
ostatnim mnie zatrzymali. Zaczęły się pytania w stylu „Jak tam wytrzymujesz?” „Czy
dajesz radę z nauką?” „Często imprezujesz?”.
Poczułem, że
odwróciły się role. Siedziałem przed tymi schludnie ubranymi, wyszykowanymi
ludźmi w wymiętolonej koszulce Metalliki z nieogarniętym zarostem. Każdy z nich
sączył sobie jedno piwko przez pół wieczoru, tak żeby przypadkiem nie zrobić
sobie przypału. Kolega, który zwykł dawać w palnik najwięcej, akurat wtedy
prowadził. Znajoma bała się wziąć drugie „Bananowe
Szaleństwo”, ponieważ bała się upicia.
Obok mnie
znajdował się przyjaciel, który właśnie przeżywał kolejny zawód miłosny. Chciał
pić wódkę. Opowiadał, że jak dzisiaj się ze mną nie napije, to już może nigdy.
Wypiłem z
nim kilka shotów. Kamikaze, nic szczególnego. Paradoksalnie z jakiegoś powodu
sam nie miałem ochoty pić więcej niż w tej sytuacji wypadało. Po 15 minutach od
akcji gdzieś zniknął. Chyba przypomniała mu się licealna miłość.
To był taki
typ, którego jak kobieta zraniła, to zazwyczaj bolało długo. Może dlatego, że
każda, która choć na chwilę dała mu nadzieję, szybko wrzucała go do worka z
napisem „Friendzone.” W większości
przypadków zapewne dlatego, że chciał być tym miłym i kochanym chłopakiem,
który czekał z byciem ofensywnym na sygnały.
W sumie, to
też taki byłem.
Jak by to
można nazwać?
Ach, wiem.
Romantyczna pizda.
Może nadal
nią jestem?
Albo nie,
jakby to powiedział szeregowy Wysocki.
Zaraz, kim
jest ten cały Wysocki? To pojebana historia. Dojdziemy do tego.
Grabaż i Strachy na Lachy - Dygoty
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz