środa, 21 grudnia 2016

#017 - Przystanek 2000



Ostatnio, czytając recenzję jednego z zeszłorocznych polskich wydawnictw muzycznych natknąłem się na stwierdzenie, że w muzyce dochodzi do głosu pokolenie, które nie ma na sobie skazy PRL-u.

Zwykle kiedy myślę o dobrej polskiej muzyce, przychodzi mi do głowy klasyka polskiego rocka i punku. Wiecie, te wszystkie kawałki, które wesoło studenci śpiewają na różnego rodzaju karaoke.

Jakby się uprzeć, to rok 2004 też był dawno temu. Debiut happysad, Proszę Państwa.

I tak sobie słuchając różnych dziadków, nie interesowałem się nawet nowościami w Polsce. Miałem przecież swoją Miłość w czasach popkultury, Tatę Kazika czy też Podróże z i pod prąd.

Jakiś czas temu zauważyłem, że kurczowo trzymam się lat 90-tych, z powodu niezrozumiałego sentymentu. W roku 1999 miałem niecałe trzy lata przecież, jakim prawem mogę wzdychać do tamtych lat?

Może dlatego, że kulturowo lata 90-te trwały do końca pierwszej dekady obecnego wieku. Stare konsole, osłuchiwanie się z klasyką rocka i rapu czy też pamięć o kinowych bestsellerach tamtych lat.

Zaryzykowałbym stwierdzeniem, że mediom także wiele lat zajęło pożegnanie się z poprzednim wiekiem. Pamiętam jak 14 kwietnia, dwa albo trzy lata temu telewizja informowała o kolejnej rocznicy śmierci Kurta Cobaina, w tle puszczając oczywiście Smells Like Teen Spirit.

Ciekawe czy za 20 lat młodzi będą słuchać klasyki rocka.

Dzisiaj mamy rozwiniętą scenę hip-hopową, rosnącą w siłę muzykę alternatywną. Mamy takiego Organka, The Dumplings, Melę Koteluk czy w końcu Dawida Podsiadło. To tylko kilku wykonawców, którzy mi przychodzą na myśl mówiąc o muzyce dnia dzisiejszego. Nie mógłbym zapomnieć o panie Adamie, którego Życie po Śmierci udowodniło, że nie ma w polskim rapie nikogo równego panu Adamowi. Mamy też pewnego Hemingwaya, co Ostrowskiego dogonić próbuje.

Do czego ja piję w ogóle? Mówiło się kiedyś, że nie ma dobrej polskiej muzyki obecnie, sama żenada.

Cóż, jeżeli nie wyjdziemy poza Festiwal Piosenki (i Kabaretu) w Opolu, to rzeczywiście, nie ma czego szukać.

Serio, szukajcie aż znajdziecie, bo cudze chwalicie, a swego nie znacie.

Karuzela powiedzonek Panie autorze, też mi coś.

The Dumplings - Nie gotujemy

wtorek, 20 grudnia 2016

#016 - Moja ulubiona Maruda



Maruda miała to do siebie, że uwielbiała narzekać. Każdy kto z nią wtedy obcował musiał usłyszeć jakąś litanię. Nawet jeżeli wszystko było w porządku, mówiła o tym tak, jakby była tym zawiedziona.

Można powiedzieć, że tym marudzeniem często zwracała na siebie uwagę. Moją w szczególności, bo przy tym narzekaniu potrafiła powiedzieć o wiele więcej niż ówczesna większość dziewczyn w szkole.

Niestety, nawet dzisiaj bardziej kobiety skupiają na sobie moją uwagę tym co mówią, aniżeli tym jak wyglądają. W przypadku Marudy jedno łączyło się z drugim.

Wysłuchać też potrafiła. Zdarzyło mi się opowiedzieć jej o paru problemach, głównie dlatego, że szybko okazywała empatię. Teraz uczy się by kiedyś móc pomagać innym ludziom. Można powiedzieć, że kupiła moje uczucia połączeniem tej empatii z ambicją.

Jednakże, była to jedna z tych szkolnych relacji, w których wiadomo gdzie znajdowała się granica. W tym przypadku była tam, gdzie wspólni znajomi, a było ich niewielu. Czasami na przerwach rozmawialiśmy, można powiedzieć, że to były minuty wzajemnego marudzenia.

Ona mówiła o zepsutym prysznicu, ja o zepsutej rodzince. Choć wróć, o rodzince czasem też marudziła.

Nie jest podobna do mnie. Kiedyś myślałem, że jest, ale okazało się, że porzucanie starych znajomości przychodzi jej z jeszcze większą łatwością niż mi. Ja wcisnąłem przycisk usuń, ona jeszcze wcześniej zamilkła.

Jeśli miałbym radzić w przyszłości swoim dzieciom, na razie kazałbym mówić o uczuciach z odwagą. Nie tą podsycaną alkoholem, bo ta jest zdradliwa. Tą prawdziwą. Tak jak mi udało się zrobić to później, w przypadku innej osoby. Co prawda z niepowodzeniem, ale się udało.

No i nie pijcie na studniówce. Przynajmniej nie za dużo.

Nie nazwałbym Marudy swoim niepowodzeniem. Prędzej nazwałbym ją jedną z najważniejszych lekcji życia, jak na razie.

No i na pewno nazwałbym ją byłą przyjaciółką. Szkoda, że byłą.

Wesołych Świąt, Marudo.

piątek, 29 stycznia 2016

#015 - Romantyzm, wiek XXI


Brum brum.

Rok 2002.

Jeżeli pamięć mnie nie myli, odbywał się wtedy Spis Powszechny.

Przyjechała obca pani z kancelarii, fajna trzydziestka, ojciec to napatrzeć się nie mógł.

Pytanie dosyć standardowe, taka sobie ankieta. Poza konkursem byłem wypytywany o różne pierdoły.

A ile masz lat? – zapytała z głupiomądrą miną pani Ania

Miałem wtedy prawie sześć lat. Zainteresowania: Cartoon Network, chipsy, rower

Albo CZYPSY, jakby to Orzeł powiedział.[1]

Aaaaa, to zupełnie jak moja Martusia, będziecie razem do zerówki chodzić, wiesz?  - z udawaną ekscytacją odpowiedziała jej mama.

Już rok później ta sama Martusia była powodem, dla którego znienawidziłem płeć piękną.

Martusia była moją pierwszym zauroczeniem. Nie pytajcie się jak siedmioletni szczyl był w stanie się zauroczyć dziewczynką, no ale tak się stało.

Dzień kobiet, dawaliśmy kwiatki dziewczynkom. Różyczki, czerwone.

Martusia dostała dwa kwiatki. Jeden ode mnie, drugi od Kleryka. Mój wyrzuciła.

Wielki smutek, żal i Schopenauer.

Starsze jakoś lepiej reagowały na moje zaloty wtedy. Koleżanki siostry mówiły jaki to ja słodki i fajny i w ogóle chłopiec 10/10.

Dzisiaj w przypadku podobnego rozczarowania pewnie piłbym piwo z kimś w pokoju.

Tamtego dnia pił jednak tylko tata. Chwiejnym, aczkolwiek swobodnym trójskokiem udał się w kierunku salonu, uderzając tradycyjnie prawą nogą o szafkę nad lustrem, która zawsze ograniczała pole manewru na naszym korytarzu. Usiadłszy na fotelu, poprosił matkę o obiad. Pomidorowa, wyczarowana z wczorajszego rosołu. Albo schabowe, nie pamiętam.

Było koło 15, więc załóżmy, że w telewizji leciało pasmo telenoweli z Ameryki Południowej. Milagros nie była pewna, czy Iwo ją kocha na serio, czy może sobie przez 20 odcinków żarty stroił.

Lekcje były odrobione, obiad zjedzony,  tylko tata jeszcze nie jadł.

Kiedy obiad dotarł na stół, tata smacznie już chrapał, opierając się o fotel.

Pantera - Cemetery Gates



[1] Tylko pani profesor od gramatyki była w stanie, z dumą, wyartykułować prawidłowo słowo chipsy.

#014 - Puszka na Pety

Okolice 5:30. Na balkonie drugiego piętra było już jasno, aczkolwiek nikomu nie przyszło do głowy wynurzyć się z wynajętego na kilka dni pokoiku, choćby na chwilę. Można było wypuścić psa, który nie mógł zostać z dziadkiem w Łodzi. Albo zaczerpnąć trochę świeżego powietrza przed całym dniem na plaży wśród skąpanych w słońcu trzydziestolatek i ich dzieci.

Marcin, obijając się lekko od ściany do ściany w końcu dotarł na balkon i wyjątkowo uprzejmie zapytał nas o papierosa. Zohan, pełen podziwu dla stopnia jego najebania wyciągnął z kieszeni paczkę fajek i obdarował nią Marcina.

Jak ty kurwa wstaniesz na 11? – odruchowo zapytał Zohan

Wstanę. ALBO NIE! Stara kurwa niech sama smaży, może skończy w końcu pierdolić jak potłuczona. ­­- ku uciesze zebranych ruszył z mięsistą wypowiedzią Marcin.

Byliśmy wtedy w trójkę. Ja, Zohan i Menago.

Do dzisiaj do końca nie wiadomo, dlaczego Daniela nazywaliśmy Zohanem. Najbardziej popularna opinia mówiła o odniesieniu do filmu „Nie zadzieraj z fryzjerem”, w którym to ADAM SANDLER wciela się w fryzjera z brakiem talentu i zdolnościami taekwondo.

Adam niestety nie potrafił być śmiesznym.

Kotlet mielony w sosie brzoskwiniowym. To było maksimum jego możliwości w obliczu serwowanego zapierdolu.

Zohan był także autorem jednej myśli, niesamowicie banalnej, ale ukazującej sens żywota ludzkiego.

Kiedy sytuacja była nerwowa, zawsze powtarzał, że „Nie ma czasu na pierdoły.” Proste i banalne,  okazywało się być niezwykle trafne.

Menago z kolei jest to przypadek człowieka samowystarczalnego. Z natury inteligentny, dojrzały osobnik na 24 poziomie. Z własną szkółką piłkarską, samochodem i dachem nad głową pędzi przez życie w poszukiwaniu szczęścia i romantyczności.

Jeden z najlepszych motywatorów i skrzydłowych równocześnie.

Ale wracając do tamtego poranka. Kiedy Marcin, szczęśliwy i pijany udał się w kierunku swojego łóżka, Zohan zarządził kolejną flaszkę.

Maciej, jako człowiek rozważny, odmówił i poszedł spać.

Zohan schował nową flaszkę i nalał sobie resztę ze starej. Wypił, popił colą, po chwili znowu wypił troszeczkę i znowu popił. Powtórzył mi swoją ulubioną frazę i poszedł spać do Marcina.

Dochodziła godzina szósta, ludzie sukcesu dalej drzemali w swoich kanciapach. My szykowaliśmy się na kolejny dzień walki z klientami.

Oni wiedzieli, że rano się ogarną, pójdą na plażę, kupią jakieś pamiątki i zajdą do Kaktusa na schabowego.

Ja tylko wiedziałem, że słońce kiedyś zaświeci.

Tak przecież powiedziała.


Traveling Wilburys – Tweeter and the Monkey Man

piątek, 22 stycznia 2016

#013 - Pechozol - część I

Następny mecz zagrają FC Gozdanin i Darchem Mogilno.

Co roku w połowie wakacji w Gozdaninie odbywały się tak zwane ROZGRYWKI.

Amatorskie drużyny, złożone najczęściej z garstki osób pracujących razem w zakładach urządzały sobie turniej pod patronatem gminy. Boisko, które przez cały rok było zapuszczone kępami trawy na okres kilku tygodni stawało się małym stadionem narodowym.

Rozgrywki toczyły się w niedzielę, kiedy wszyscy mieli wolne w pracy i gospodarstwach.

Wbrew pozorom sprawa wyglądała całkiem poważnie. Każda drużyna po jedenastu graczy, plus rezerwowi. Garstka sędziów, pseudokomentarz w wykonaniu panów przypominających Manna i Maternę, na boisku mnóstwo emocji i bramek. Na trybunach, czyli drewnianych ławkach tłumy dzieciaków, matek oraz panów relaksujących się przy piwku, sprzedawanym obok w lokalnym sklepiku.

Z punktu widzenia dziecka można było odnieść wrażenie, że jest ten cotygodniowy festyn jest wydarzeniem unikalnym.

Na prawo od boiska głównego, schodząc z lekkiej skarpy można było ujrzeć mniejsze pole gry, stworzone już zaledwie z czterech kamieni robiących za bramki. To tam z kuzynostwem i jakimiś nieznajomymi wtedy dzieciakami prowadziliśmy swoją rozgrywkę.

Dalej od naszej prowizorki znajdowało się boisko większe, już asfaltowe. Dwa, lekko pordzewiałe kosze oraz lekko zarysowane kredą linie stanowiły pole do popisu dla odmieńców. Teraz byśmy nazwali ich hipsterami, czy coś. Grali w kosza, nawet im to jakoś szło. W tamtym momencie jednak wszyscy wokół byli zajarani strzeleckim popisem napastnika FC Różanny.

Wujek też grał. Napastnik FC Gozdanin, poważna sprawa.

Grał już wtedy kilka sezonów na w tym turnieju i jak to zawsze powtarzał:

„Trafiłem każdego karnego.”

Pytanie brzmi, ile ich było? Jednego z nich widziałem, fakt.

Dzisiaj również chętnie kopnie piłkę, choć przez gospodarstwo brakuje mu czasu. Swój sportowy nałóg leczy oglądając mecze ligi hiszpańskiej i holenderskiej.

Co najlepsze, potrafił ten sportowy zapał przekazać dzieciakom. Układał nam rowerowe tory przeszkód, grał z nami w nogę, uczył dobrze strzelać karne. Wszystko to, żebyśmy  nie siedzieli godzinami przed tym jebanym PlayStation.

Prawda była taka, że sam w sobie odkrył później słabość do grania. Kilka lat później można go często było zastać przy komputerze, klikającego w jakieś puzzle na ekranie. Czasami też z nami przyciął w fifkę. Wstyd temu, kto z nim przegrał.

Jak to mówił, „Miałeś po prostu pechozola!”, oczywiście z pełnym przekonaniem dla siły  tego dowcipu.

Ojciec idealny, chciałoby się rzec.

Młody jednak miał inne zdanie i nieustannie staremu robił pod górkę.

No i potem był, pechozol.

Nirvana - School

czwartek, 21 stycznia 2016

#012 - Zadyszka

Od coli w głowie się pierdoli.

Już w pedałówce pałałem miłością romantyczną do coli. Koleżanka nawet wtedy nazwała mój problem.

Coloholizm.

Zaczęło się od tego, że we wczesnym dzieciństwie wujek częstował mnie colą, kiedy to jemu i tacie służyła za popitkę do wódki.

Następnie otrzymane od rodziców drobniaki w większości wydawałem właśnie na nią. Kiedyś jeden kolega wylał na moją białą koszulkę dobre półtora litra. Gdybym był silniejszy od niego, w tamtym momencie bym go zatłukł na śmierć.

Nie dlatego, że zmarnował ciężko zarobione pieniądze moich rodziców. Wkurwiał mnie, był idiotą jak na swój wiek.

To był jeden z tych typków, z którego matematyczka się wyśmiewała przez całe trzy lata edukacji. W końcu, wypuszczony do gimnazjum nie czynił większego postępu i tylko oczekiwano aż przekroczy magiczną barierę lat osiemnastu, by móc go z czystym sumieniem z placówki wyjebać.

Rodzice kazali pracować w polu, gdy ten miał iść do szkoły.

Nikt o tym nie wiedział. Usprawiedliwienia były.

Razu pewnego wychowawczyni poprosiła mnie, bym zaniósł mu kartkę z zagrożeniami. Z dobre trzy tygodnie nie było go w szkole, kontaktu z rodzicami żadnego.

„Damiana w domu nie ma, pracuje!” – odburknęła jego matka, gdy zapytałem czy jest w domu.

Wokół podwórka porozrzucane różności. Jedyny pies, uwiązany na nie za długim łańcuchu szczekał na mój widok wściekle. Samo spojrzenie matki, smutne, przepełnione goryczą, która także wylewała się z pomarszczonej cery i widocznych na pierwszy rzut oka fałd, sugerujących stan zaniedbania zupełnego.

Nie pamiętam czy powiedziałem o tym wychowawczyni. Chyba nie, problem prawdopodobnie i tak nie zostałby rozpatrzony, mając na uwadze coraz to większe pogłębienie ciemnoty chłopaka.

Ale była jedna rzecz, w której był dobry. Cholernie dobry.

Wolny czas spędzał na grze w piłkę. Jeżeli ktoś był najlepszym strzelcem naszej klasy na przerwach, to prawdopodobnie był on.

No tak, przecież. Na pewno gra dla Piasta Kołodziejewo.

Zawsze coś.
Mudhoney – Touch Me I’m Sick


środa, 13 stycznia 2016

#011 - Adam Mickiewicz

Juliusz Słowacki, to ten co lubił wacki.

Na potrzeby naszej opowieści nazwiemy bohaterkę Łopatą. A dlaczego nie?

Łopata była dziewczyną pochodzącą z miasta. Nie była to Warszawa, ale też nie był to Radom.

Tata generalnie był chuj i alkoholik. Zmarło mu się, na szczęście podobno.

Jak pracowała w kuchni, to odkładała na samochód. Wiecie, taki symbol niezależności.

Kobieta wyzwolona, lat 18 i pół.

I wiecie co? Dorobiła się tego pierdolonego auta.

Dostawała piątkę na godzinę za bycie kelnerką. Zmiany po 12, żadnych dni wolnych.

Tam poznała też swojego chłopaka. Szpadel, lat 19. Dla odmiany ten na serio wymachiwał łopatą na lewo i prawo, zwłaszcza jak wyciągał pizzę klientom.

Od początku zapowiadała się klapa. Szpadel dużo pił, wyglądał jakby dopiero co wrócił z festiwalu w Jarocinie i traktował ją jak swoją własność.

Dochodziło do kuriozalnych sytuacji, w których kiedy jej coś nie pasowało albo po prostu nie chciała, to on szedł się najebać do Marcina.

Ale zapytacie, o chuj w tym chodzi?

Łopata trochę i mi się spodobała. Trudny charakter, standard. Poprosiłem kiedyś Marcina o to, żeby przypilnował Szpadla, co by mi za bardzo nie przeszkadzał w romantycznym podboju.

Zabrałem ją na randkę. Idealne miejsce. Plaża, Bałtyk, zbliżała się północ, rozmawiamy o różnych pierdołach i sączymy Desperadosa.

Idealnie wręcz, Adam płakał jak to pisał.

Moment kulminacyjny. Dzwoni telefon. Szpadel wkurwiony, pyta gdzie się Łopata szlaja.

Paradoksalnie ta stanowczość ją zapaliła, bo 15 minut później Marcin już robił mi wykład na temat telefonu, który trzeba było wyjebać.

Lucia wtedy miała urodziny. Polewała wódkę każdemu, kto znalazł się na balkonie. Opowiadała historie o łódzkich klubach. Raz tak się najebała, że z koleżanką zaczęły się kąpać w najbliższej fontannie.

Szpadel się napuszył i trzy dni pajac nie chciał mi pizzy zrobić.

A pizzę to dobrą robił.

Teraz siedzi, gdzieś u siebie. Ze studiami i kredytem.

19.000 polskich nowych złotych, wzięte na rodziców. Z miłości, tak mówią.

Łopata dojeżdża na studia pociągiem, bo wychodzi jej taniej. Samochód stoi.

Taka sytuacja.

Turbo - Dorosłe Dzieci