piątek, 29 stycznia 2016

#015 - Romantyzm, wiek XXI


Brum brum.

Rok 2002.

Jeżeli pamięć mnie nie myli, odbywał się wtedy Spis Powszechny.

Przyjechała obca pani z kancelarii, fajna trzydziestka, ojciec to napatrzeć się nie mógł.

Pytanie dosyć standardowe, taka sobie ankieta. Poza konkursem byłem wypytywany o różne pierdoły.

A ile masz lat? – zapytała z głupiomądrą miną pani Ania

Miałem wtedy prawie sześć lat. Zainteresowania: Cartoon Network, chipsy, rower

Albo CZYPSY, jakby to Orzeł powiedział.[1]

Aaaaa, to zupełnie jak moja Martusia, będziecie razem do zerówki chodzić, wiesz?  - z udawaną ekscytacją odpowiedziała jej mama.

Już rok później ta sama Martusia była powodem, dla którego znienawidziłem płeć piękną.

Martusia była moją pierwszym zauroczeniem. Nie pytajcie się jak siedmioletni szczyl był w stanie się zauroczyć dziewczynką, no ale tak się stało.

Dzień kobiet, dawaliśmy kwiatki dziewczynkom. Różyczki, czerwone.

Martusia dostała dwa kwiatki. Jeden ode mnie, drugi od Kleryka. Mój wyrzuciła.

Wielki smutek, żal i Schopenauer.

Starsze jakoś lepiej reagowały na moje zaloty wtedy. Koleżanki siostry mówiły jaki to ja słodki i fajny i w ogóle chłopiec 10/10.

Dzisiaj w przypadku podobnego rozczarowania pewnie piłbym piwo z kimś w pokoju.

Tamtego dnia pił jednak tylko tata. Chwiejnym, aczkolwiek swobodnym trójskokiem udał się w kierunku salonu, uderzając tradycyjnie prawą nogą o szafkę nad lustrem, która zawsze ograniczała pole manewru na naszym korytarzu. Usiadłszy na fotelu, poprosił matkę o obiad. Pomidorowa, wyczarowana z wczorajszego rosołu. Albo schabowe, nie pamiętam.

Było koło 15, więc załóżmy, że w telewizji leciało pasmo telenoweli z Ameryki Południowej. Milagros nie była pewna, czy Iwo ją kocha na serio, czy może sobie przez 20 odcinków żarty stroił.

Lekcje były odrobione, obiad zjedzony,  tylko tata jeszcze nie jadł.

Kiedy obiad dotarł na stół, tata smacznie już chrapał, opierając się o fotel.

Pantera - Cemetery Gates



[1] Tylko pani profesor od gramatyki była w stanie, z dumą, wyartykułować prawidłowo słowo chipsy.

#014 - Puszka na Pety

Okolice 5:30. Na balkonie drugiego piętra było już jasno, aczkolwiek nikomu nie przyszło do głowy wynurzyć się z wynajętego na kilka dni pokoiku, choćby na chwilę. Można było wypuścić psa, który nie mógł zostać z dziadkiem w Łodzi. Albo zaczerpnąć trochę świeżego powietrza przed całym dniem na plaży wśród skąpanych w słońcu trzydziestolatek i ich dzieci.

Marcin, obijając się lekko od ściany do ściany w końcu dotarł na balkon i wyjątkowo uprzejmie zapytał nas o papierosa. Zohan, pełen podziwu dla stopnia jego najebania wyciągnął z kieszeni paczkę fajek i obdarował nią Marcina.

Jak ty kurwa wstaniesz na 11? – odruchowo zapytał Zohan

Wstanę. ALBO NIE! Stara kurwa niech sama smaży, może skończy w końcu pierdolić jak potłuczona. ­­- ku uciesze zebranych ruszył z mięsistą wypowiedzią Marcin.

Byliśmy wtedy w trójkę. Ja, Zohan i Menago.

Do dzisiaj do końca nie wiadomo, dlaczego Daniela nazywaliśmy Zohanem. Najbardziej popularna opinia mówiła o odniesieniu do filmu „Nie zadzieraj z fryzjerem”, w którym to ADAM SANDLER wciela się w fryzjera z brakiem talentu i zdolnościami taekwondo.

Adam niestety nie potrafił być śmiesznym.

Kotlet mielony w sosie brzoskwiniowym. To było maksimum jego możliwości w obliczu serwowanego zapierdolu.

Zohan był także autorem jednej myśli, niesamowicie banalnej, ale ukazującej sens żywota ludzkiego.

Kiedy sytuacja była nerwowa, zawsze powtarzał, że „Nie ma czasu na pierdoły.” Proste i banalne,  okazywało się być niezwykle trafne.

Menago z kolei jest to przypadek człowieka samowystarczalnego. Z natury inteligentny, dojrzały osobnik na 24 poziomie. Z własną szkółką piłkarską, samochodem i dachem nad głową pędzi przez życie w poszukiwaniu szczęścia i romantyczności.

Jeden z najlepszych motywatorów i skrzydłowych równocześnie.

Ale wracając do tamtego poranka. Kiedy Marcin, szczęśliwy i pijany udał się w kierunku swojego łóżka, Zohan zarządził kolejną flaszkę.

Maciej, jako człowiek rozważny, odmówił i poszedł spać.

Zohan schował nową flaszkę i nalał sobie resztę ze starej. Wypił, popił colą, po chwili znowu wypił troszeczkę i znowu popił. Powtórzył mi swoją ulubioną frazę i poszedł spać do Marcina.

Dochodziła godzina szósta, ludzie sukcesu dalej drzemali w swoich kanciapach. My szykowaliśmy się na kolejny dzień walki z klientami.

Oni wiedzieli, że rano się ogarną, pójdą na plażę, kupią jakieś pamiątki i zajdą do Kaktusa na schabowego.

Ja tylko wiedziałem, że słońce kiedyś zaświeci.

Tak przecież powiedziała.


Traveling Wilburys – Tweeter and the Monkey Man

piątek, 22 stycznia 2016

#013 - Pechozol - część I

Następny mecz zagrają FC Gozdanin i Darchem Mogilno.

Co roku w połowie wakacji w Gozdaninie odbywały się tak zwane ROZGRYWKI.

Amatorskie drużyny, złożone najczęściej z garstki osób pracujących razem w zakładach urządzały sobie turniej pod patronatem gminy. Boisko, które przez cały rok było zapuszczone kępami trawy na okres kilku tygodni stawało się małym stadionem narodowym.

Rozgrywki toczyły się w niedzielę, kiedy wszyscy mieli wolne w pracy i gospodarstwach.

Wbrew pozorom sprawa wyglądała całkiem poważnie. Każda drużyna po jedenastu graczy, plus rezerwowi. Garstka sędziów, pseudokomentarz w wykonaniu panów przypominających Manna i Maternę, na boisku mnóstwo emocji i bramek. Na trybunach, czyli drewnianych ławkach tłumy dzieciaków, matek oraz panów relaksujących się przy piwku, sprzedawanym obok w lokalnym sklepiku.

Z punktu widzenia dziecka można było odnieść wrażenie, że jest ten cotygodniowy festyn jest wydarzeniem unikalnym.

Na prawo od boiska głównego, schodząc z lekkiej skarpy można było ujrzeć mniejsze pole gry, stworzone już zaledwie z czterech kamieni robiących za bramki. To tam z kuzynostwem i jakimiś nieznajomymi wtedy dzieciakami prowadziliśmy swoją rozgrywkę.

Dalej od naszej prowizorki znajdowało się boisko większe, już asfaltowe. Dwa, lekko pordzewiałe kosze oraz lekko zarysowane kredą linie stanowiły pole do popisu dla odmieńców. Teraz byśmy nazwali ich hipsterami, czy coś. Grali w kosza, nawet im to jakoś szło. W tamtym momencie jednak wszyscy wokół byli zajarani strzeleckim popisem napastnika FC Różanny.

Wujek też grał. Napastnik FC Gozdanin, poważna sprawa.

Grał już wtedy kilka sezonów na w tym turnieju i jak to zawsze powtarzał:

„Trafiłem każdego karnego.”

Pytanie brzmi, ile ich było? Jednego z nich widziałem, fakt.

Dzisiaj również chętnie kopnie piłkę, choć przez gospodarstwo brakuje mu czasu. Swój sportowy nałóg leczy oglądając mecze ligi hiszpańskiej i holenderskiej.

Co najlepsze, potrafił ten sportowy zapał przekazać dzieciakom. Układał nam rowerowe tory przeszkód, grał z nami w nogę, uczył dobrze strzelać karne. Wszystko to, żebyśmy  nie siedzieli godzinami przed tym jebanym PlayStation.

Prawda była taka, że sam w sobie odkrył później słabość do grania. Kilka lat później można go często było zastać przy komputerze, klikającego w jakieś puzzle na ekranie. Czasami też z nami przyciął w fifkę. Wstyd temu, kto z nim przegrał.

Jak to mówił, „Miałeś po prostu pechozola!”, oczywiście z pełnym przekonaniem dla siły  tego dowcipu.

Ojciec idealny, chciałoby się rzec.

Młody jednak miał inne zdanie i nieustannie staremu robił pod górkę.

No i potem był, pechozol.

Nirvana - School

czwartek, 21 stycznia 2016

#012 - Zadyszka

Od coli w głowie się pierdoli.

Już w pedałówce pałałem miłością romantyczną do coli. Koleżanka nawet wtedy nazwała mój problem.

Coloholizm.

Zaczęło się od tego, że we wczesnym dzieciństwie wujek częstował mnie colą, kiedy to jemu i tacie służyła za popitkę do wódki.

Następnie otrzymane od rodziców drobniaki w większości wydawałem właśnie na nią. Kiedyś jeden kolega wylał na moją białą koszulkę dobre półtora litra. Gdybym był silniejszy od niego, w tamtym momencie bym go zatłukł na śmierć.

Nie dlatego, że zmarnował ciężko zarobione pieniądze moich rodziców. Wkurwiał mnie, był idiotą jak na swój wiek.

To był jeden z tych typków, z którego matematyczka się wyśmiewała przez całe trzy lata edukacji. W końcu, wypuszczony do gimnazjum nie czynił większego postępu i tylko oczekiwano aż przekroczy magiczną barierę lat osiemnastu, by móc go z czystym sumieniem z placówki wyjebać.

Rodzice kazali pracować w polu, gdy ten miał iść do szkoły.

Nikt o tym nie wiedział. Usprawiedliwienia były.

Razu pewnego wychowawczyni poprosiła mnie, bym zaniósł mu kartkę z zagrożeniami. Z dobre trzy tygodnie nie było go w szkole, kontaktu z rodzicami żadnego.

„Damiana w domu nie ma, pracuje!” – odburknęła jego matka, gdy zapytałem czy jest w domu.

Wokół podwórka porozrzucane różności. Jedyny pies, uwiązany na nie za długim łańcuchu szczekał na mój widok wściekle. Samo spojrzenie matki, smutne, przepełnione goryczą, która także wylewała się z pomarszczonej cery i widocznych na pierwszy rzut oka fałd, sugerujących stan zaniedbania zupełnego.

Nie pamiętam czy powiedziałem o tym wychowawczyni. Chyba nie, problem prawdopodobnie i tak nie zostałby rozpatrzony, mając na uwadze coraz to większe pogłębienie ciemnoty chłopaka.

Ale była jedna rzecz, w której był dobry. Cholernie dobry.

Wolny czas spędzał na grze w piłkę. Jeżeli ktoś był najlepszym strzelcem naszej klasy na przerwach, to prawdopodobnie był on.

No tak, przecież. Na pewno gra dla Piasta Kołodziejewo.

Zawsze coś.
Mudhoney – Touch Me I’m Sick


środa, 13 stycznia 2016

#011 - Adam Mickiewicz

Juliusz Słowacki, to ten co lubił wacki.

Na potrzeby naszej opowieści nazwiemy bohaterkę Łopatą. A dlaczego nie?

Łopata była dziewczyną pochodzącą z miasta. Nie była to Warszawa, ale też nie był to Radom.

Tata generalnie był chuj i alkoholik. Zmarło mu się, na szczęście podobno.

Jak pracowała w kuchni, to odkładała na samochód. Wiecie, taki symbol niezależności.

Kobieta wyzwolona, lat 18 i pół.

I wiecie co? Dorobiła się tego pierdolonego auta.

Dostawała piątkę na godzinę za bycie kelnerką. Zmiany po 12, żadnych dni wolnych.

Tam poznała też swojego chłopaka. Szpadel, lat 19. Dla odmiany ten na serio wymachiwał łopatą na lewo i prawo, zwłaszcza jak wyciągał pizzę klientom.

Od początku zapowiadała się klapa. Szpadel dużo pił, wyglądał jakby dopiero co wrócił z festiwalu w Jarocinie i traktował ją jak swoją własność.

Dochodziło do kuriozalnych sytuacji, w których kiedy jej coś nie pasowało albo po prostu nie chciała, to on szedł się najebać do Marcina.

Ale zapytacie, o chuj w tym chodzi?

Łopata trochę i mi się spodobała. Trudny charakter, standard. Poprosiłem kiedyś Marcina o to, żeby przypilnował Szpadla, co by mi za bardzo nie przeszkadzał w romantycznym podboju.

Zabrałem ją na randkę. Idealne miejsce. Plaża, Bałtyk, zbliżała się północ, rozmawiamy o różnych pierdołach i sączymy Desperadosa.

Idealnie wręcz, Adam płakał jak to pisał.

Moment kulminacyjny. Dzwoni telefon. Szpadel wkurwiony, pyta gdzie się Łopata szlaja.

Paradoksalnie ta stanowczość ją zapaliła, bo 15 minut później Marcin już robił mi wykład na temat telefonu, który trzeba było wyjebać.

Lucia wtedy miała urodziny. Polewała wódkę każdemu, kto znalazł się na balkonie. Opowiadała historie o łódzkich klubach. Raz tak się najebała, że z koleżanką zaczęły się kąpać w najbliższej fontannie.

Szpadel się napuszył i trzy dni pajac nie chciał mi pizzy zrobić.

A pizzę to dobrą robił.

Teraz siedzi, gdzieś u siebie. Ze studiami i kredytem.

19.000 polskich nowych złotych, wzięte na rodziców. Z miłości, tak mówią.

Łopata dojeżdża na studia pociągiem, bo wychodzi jej taniej. Samochód stoi.

Taka sytuacja.

Turbo - Dorosłe Dzieci



poniedziałek, 11 stycznia 2016

#010 - O blogu w ramach bloga i na jego temat.

Albo i nie.

Cały ten pierdolony przybytek powstał w wyniku jednego wielkiego nieporozumienia.

Znajomy z liceum (tego pierwszego) miał w głowie pewien projekt. Dzieło ambitne jak na dwóch szesnastolatków z humana.

Kiedy dostałem pierwszy tekst od Mikiego do korekty, złapałem się za głowę. Treść była okej, jakieś pierdolenie o wyuzdanych świniach z imprez. Tylko ta ściana tekstu na dwie strony. Zawsze dostaje raka jak widzę, że ktoś ma problemy z obsługą Worda tak aby przekazywana treść była przejrzysta dla czytelnika.[1]

Chodziło mniej więcej o wyrażanie bólu dupy w sposób elokwentny, żeby to na Facebooka się nadawało. Strona ta miała się nazywać WWoN – Wiem Wszystko o Niczym i jej celem było szerzenie idei ogólnego ogarnięcia wśród młodzieży. Jeden albo dwa teksty poleciały na fanpage i potem projekt został porzucony ze względu na zapierdol jaki fundowali nam nauczyciele przedmiotów ścisłych.

Do dzisiaj nie zapomnę przeszczęśliwego na geografii Piękosza, który raczył nas na sprawdzianach swoimi dowcipami.

„Pif, paf, lecą ostatnie strzały.”

Swoją salę świątynią nazywał, a lekcje prowadził z wygodnego fotela biurowego, z którego rzadko kiedy się podnosił. Nie miał takiej potrzeby, bo prezentacje, którymi nas męczył miał tuż przed nosem, ale prawdą było, że swoich rozmiarów chłop nie miał ochoty zbyt często się ruszać.

Fakt, że pochodził z miejscowości zwanej Tucznem nie pomagał mu wcale. Aczkolwiek, czasami wychodziło mu bycie śmiesznym.

Wracając jednak do bloga.

Pomysł powrócił, kiedy w drugim już liceum zaczęły się zajęcia z dziennikarstwa. Znalazłem w sobie jakieś powołanie chyba[2], bo już po drugiej lekcji byłem zaangażowany w reportaż o grupie tanecznej prowadzonej przez kuzyna. Potem zaczęło się pisanie felietonów na oceny i zachęcony przez polonistkę ruszyłem z pierwszymi tekstami.

I tak, po zaledwie roku już dostaję raka gdy widzę te pierwsze wprawki.

No ale od czegoś trzeba było zacząć.

Koniec pierdolenia, czas opowiadać historie.

Będą o wszystkim i o niczym. Jak zawsze.

Jak to sakramentalnie kiedyś Nowicki powiedział:

„No i chuj no i cześć.”

Bracia Figo Fagot – Janko, Janeczko




[1] Serio, zrobienie kilku akapitów i opcja „wyjustuj” nie bolą tak bardzo.
[2] Później zauważyłem, że ta oryginalność z pisaniem to całkiem dobry chwyt na panny jest.

niedziela, 10 stycznia 2016

#009 - Obywatelstwo piętra dwa i pół

Wszystko co kiedykolwiek usłyszałeś o akademikach to kłamstwo.

„Żebyś ty wnusiu nie popadł w jakieś podejrzane towarzystwo” – powtarzała trzeci raz tego samego dnia babcia, kiedy odjeżdżałem od niej zaraz przed pójściem na studia.

Początkowo - mając w głowie opowieści Luci o łódzkich akademikach – nie myślałem o przeprowadzce tam.

O Luci zdążycie przeczytać jeszcze nie raz w moich skromnych progach.

Kombinacja polskiego pierwiastka z stylem życia rodem z filmów pokroju American Pie nie wróżyła dobrze mojej dalszej edukacji.

Dosłownie na kilka dni przed oglądaniem mieszkania zadzwonił Wojtek, chłopak z polibudy, który także miał się tam wprowadzić:

„Sprawa jest taka, właścicielka wprowadza do nas osobę od siebie i niestety zabrakło miejsca dla Ciebie. Mam nadzieję, że masz gdzie mieszkać w Gdańsku.”

Na szczęście miałem zaklepane miejsce w akademiku. Dom Studencki nr 4. Czułem zbliżający się upadek. Kres marzeń i początek długiej drogi w dół, która przy najlepszym wypadku skończyłaby się zapierdalaniem na niższym stanowisku w jakimś korpo.

I: Asertywność

Okazja do picia wódki jest zawsze
.
Mamy znajomego, który obecnie cierpi z powodu pękniętych naczynek krwionośnych w nosie. Efekt za grubego portfela i braku asertywności.

Nie można jednak obwiniać za to krwawiącego. Chłopak chce tylko nadrobić czasy licealne, które poświęcił na bycie ministrantem.

Znałem do tej pory jednego ministranta. Zawsze robił mi wyrzuty, kiedy w piątek bezczelnie przed jego nosem zajadałem się kanapkami z szynką. Dzisiaj studiuje w Gnieźnie.

Myślicie, że ministranci nie piją?
II: Znajomości

Dobra drukarka znajduje się u Kostka, w pokoju 432. Skorzystać z mikrofalówki zawsze możesz u dziewczyn z 234, a jeśli potrzebujesz późną nocą alkoholu, meta znajduje się na poziomie 400.

Pobyt w akademiku jest najlepszym lekiem na samotność. Idąc korytarzem w kierunku kibla możesz spotkać kilka osób w kuchni, zapalić z nimi papierosa i porozmawiać o dupie Maryni.

Maryni to ja żadnej jeszcze nie znam.

Jest szansa, że umówicie się na piwo. Albo nie, bo musisz zapierdalać z językoznawstwem.

Wbrew pozorom nie wszystkie znajomości polegają na piciu wódki.

Pokój 229 słynie z wielopiętrowej integracji. Aktywności, różne. Głównie koszykówka i gry planszowe.

Potem ewentualnie piwko. Albo dwa.
III: Nauka

To akurat jest banalnie proste. Jak Ci zależy, to się uczysz. Nikt Ci nie przeszkadza, nie stawia przed tobą Żubrówki jako testu siły woli. Ani Big Maca, jeśli lubisz wpierdalać.

Chyba, że ktoś prewencyjnie napierdala muzyką. Jeżeli jest po 22, masz prawo się przyjebać. Zatyczki do uszu kosztują niewiele.

IV: Pieniądze i Kuchnia

Opłaty za akademik nie są duże, więc resztę pieniędzy od rodziców możesz spokojnie przepierdalać na wódkę. Albo na żarcie w McDonald’s.[1]

Paradoksalnie jednak czasami ludzie gotują. Moje spaghetti stało się memem piętra, bo robię je za często.

Pierogi z lokalnego sklepiku też nie są złe.

Czasami jesteśmy jednak bardziej ambitni. Mój współlokator przyrządza sobie często ryż z fasolką czerwoną i pomidorami. Ze znajomymi z 231 czasami usmażymy schabowe z panierką z płatków kukurydzianych, smakują prawie jak te od mamy.

Wszystkie bzdury o kanapkach smarowanych nożem możecie wsadzić sobie w dupę.

V: Oszczędzanie

Wielu studentów mieszkających w akademiku pracuje w weekendy. Różne zajęcia. Telemarketing, bary szybkiej obsługi, ochrona, korepetycje.

Pracę w dużym mieście znaleźć łatwo. Tylko ten, któremu rzeczywiście nie chce się pracować jej nie znajdzie.

Pogodzić ją z zajęciami też łatwo. Wielu firmom zależy na osobach uczących się, toteż pozwalają im dostosować grafiki według własnych potrzeb.

Ja nie oszczędzam. Jest spora szansa, że nie dożyję czterdziestki, więc po co myśleć o emeryturze.

W ogóle po co myśleć o państwie?

Lepiej za zarobione pieniądze zjeść dobrego kebaba. Albo kupić wódkę.

W sumie to nie, nadal mam wstręt do wódki po ostatnich imprezach.

Ile razy mówiłem? Ciepłej się nie pije. To nie, zawsze im się spieszy.

Mówiłem Wam, że jest sesja i ogólnie mamy przejebane?

Zachciało się, studiów amerykańskich.

Marność.

Jak żyć?

Myslovitz - Zgon 





[1] McDonald’s nie zapłacił za to lokowanie. KurczakBurger po prostu jest dobry.

czwartek, 7 stycznia 2016

#008 - Pan Wysocki

„Raz zapierdol na wynos będzie.”

W małym pokoju, aczkolwiek będącym większym od typowego akademickiego lokum leżał sobie na łóżku Marcin.

Marcin nie musiał się martwić o pieniądze. Pracował kontraktowo w wojsku i dorabiał sobie sezonowo na kuchni. Gotował dobrze, więc nie musiał się przejmować tym, że jakaś nowobogacka baba wypluła mu podczas gorączki zapierdolu, że jej ryba jest niedosmażona.

Zarówno on jak i szef knajpy wiedzieli, że ta ryba jest dobra. Nawet jeśli nie była.

W przypadku innej osoby wydanie surowego mięsa oznaczałoby zwolnienie.

Marcin uwielbiał trzy rzeczy. Stare gierki, kobiety i wódę. Nie mam pojęcia w jakiej kolejności.

Próbując podsumować światopogląd Marcina w jednym akapicie, należałoby powiedzieć, że teksty większości utworów Braci Figo Fagot to klasyczny przykład pastiszu muzycznego.

On traktował je na serio.

Żeby było śmieszniej, to on potem opowiadał przy wódce historie o tym, jak to laska zwracała mu uwagę, co by wkładał ostrożnie, bo jest dziewicą.

Oczywiście nadal istnieje szansa na to, że opowieści te zostały wymyślone. Patrząc jednak na jego bezpośredni język wobec kobiet, obawiam się, że jest to prawda.

Marcin słynął z różnych powiedzonek. W kuchni każdy już uważał na to co mówi, by nie być zgaszonym przez "krula Delfina"[1].

„Nie mów właśnie, bo chuj Cie trzaśnie.”

„Jak? Na pizdę i na kark.”

„Już - Beret włóż.”

Sam twierdził, że jest to silniejsze od niego, gdyż w wojsku podobnie go najeżdżali. Nie wiem, nie byłem.

Jednakże z wojska wywiodła się cecha Marcina, którą mi zaimponował. W porównaniu do wielu kucharzy restauracji, w której pracowałem, on zawsze potrafił wyciągnąć pomocną dłoń tym dopiero zaczynającym.

Nawet jeżeli chodziło o taką pierdołę jak zawiązanie worka na śmieci.

Polubiłem go głównie dlatego, iż zdawał sobie sprawę jak nieporadni są Ci, którzy trafiają w sam środek zapierdolu kuchennego. Potrafił poradzić w każdej sprawie, od mycia naczyń po samo gotowanie na relacjach damsko-męskich kończąc. Chociaż z tym ostatnim wolałem się do niego nie zwracać.

„Młody, jak go nie będzie, a zostaniecie w pokoju sami, to weź ją przeliż po prostu, a potem wyjdzie samo.”

Zapytałem go pewnego razu, czy był kiedyś zakochany.

No, potrafię być czasami kochliwy. Ale tylko przez trzy dni. ALE WTEDY JESTEM TAKI KOCHLIWY.”

Nie oceniam go jednak. Opowiadać można by tutaj długo, ale wiadomo, że od najmłodszych lat musiał pracować by mieć trochę swojego grosza. Do dziś pewnie nie znam najciekawszych historii, ale wśród nich była wspomniana wyżej przygoda w wojsku, praca jako kierowca prostytutek, czy też właśnie kuchnia, w której to się z nim znalazłem. On był tu drugi rok z rzędu.

Na pewno sporym czynnikiem wpływającym na światopogląd była też śmierć siostry. Jakiś pajac ją napadł w mieście celem rabunku.

Mimo tego całego bagażu emocjonalnego, Marcin dalej jest sympatycznym sobą, który od czasu do czasu lubi wyrwać jakąś świnię na parkiecie.

Zaraz, wspominałem o jego dziewczynie?

Chyba nie.

Ojej.
Queens of the Stone Age – No One Knows






[1] Delfinek był jedną z czterech restauracji, do których został przydzielony Marcin. Z racji, że był tam drugie wakacje z rzędu, pewnego razu gdy pojawił się na balkonie pensjonatu w koszuli (Marcin rzadko je ubierał), powiedziałem o nim jako o „krulu Delfinka, przez „u” otwarte”. No i tak już zostało do końca sezonu.

#007 - Przebudzenie

Dzień dobry, która godzina?

Spotkaliśmy się wtedy w Sisha Barze, małym kebabie naprzeciwko dworca, w którym sprzedawano piwo i shishę. To było jedno z tych wielkich spotkań po latach, które miało odbywać się co roku.

To odbyło się po pół roku przerwy.

19-letni studenci, z ambitnymi planami na przyszłość. Połowa z nich już w całkiem poważnych związkach.

Całkiem, ponieważ jeszcze rok temu byłem prawie pewien, że wszystko to rozpłynie wraz z dźwiękiem ostatniego dzwonka po maturach.

Tak naprawdę to nie myślałem o tym wtedy.

Słuchałem ich opowieści z zaciekawieniem, aczkolwiek coś mi tu nie pasowało. Nie było tak jak zawsze w tym towarzystwie.

Klasa ta słynęła z draki. Nie było imprezy bez niespodzianek. Zawsze musiał być jakiś finał, który przerodził się w opowieść wartą filmu i dwóch statuetek.

Teraz co najwyżej dostaliby Węża. Czekoladowego, bo złota to żal trochę.

Jedna z koleżanek, jedna z tych, które wkurwiały mnie swoimi pseudointelektualnymi wypowiedziami, opowiadała o tym jak to bardzo jej chłopak naciska na to by w końcu zamieszkali razem.

Ona studiuje zaocznie i pracuje, on zarabia, pracując w tej samej firmie co ona. Spędzają ze sobą sporo czasu i mimo tak młodego wieku już ma parcie na związek symbiotyczny.

Inna klasowa parka już mieszka razem. Wynajmują pokoik, mają dostęp do kuchni, łazienki oraz wsparcie od rodziców. Razem studiują, mają już pewne plany wobec swojego związku, wydawać by się mogło, że jest idealnie.

Świetnie, fantastycznie, tylko, że te trzy przytoczone osoby w liceum były jednymi z największych klasowych imprezowiczów. Każdy weekend był ich, co to za opowieści nie przetoczyły się przez szkolny bar. W wieku 16, 17 lat oni byli królami dyskotek. Rok później, w wielkim mieście, oni już myślą o stabilizacji.

Królowie świeckich nastolatek.

20, 30, 40-latkowie modlą się, by ich życie nie osiągnęło statusu rutyny, podczas gdy moi znajomi ewidentnie sami się o to proszą. Taki paradoks.

W pewnym momencie kolej przyszła na moje opowieści.

„No, wiecie, studiuję, w ogóle bardzo ciekawy kierunek, pracuję, mieszkam w akademiku…”

Na tym ostatnim mnie zatrzymali. Zaczęły się pytania w stylu „Jak tam wytrzymujesz?” „Czy dajesz radę z nauką?” „Często imprezujesz?”.

Poczułem, że odwróciły się role. Siedziałem przed tymi schludnie ubranymi, wyszykowanymi ludźmi w wymiętolonej koszulce Metalliki z nieogarniętym zarostem. Każdy z nich sączył sobie jedno piwko przez pół wieczoru, tak żeby przypadkiem nie zrobić sobie przypału. Kolega, który zwykł dawać w palnik najwięcej, akurat wtedy prowadził. Znajoma bała się wziąć drugie „Bananowe Szaleństwo”, ponieważ bała się upicia.

Obok mnie znajdował się przyjaciel, który właśnie przeżywał kolejny zawód miłosny. Chciał pić wódkę. Opowiadał, że jak dzisiaj się ze mną nie napije, to już może nigdy.

Wypiłem z nim kilka shotów. Kamikaze, nic szczególnego. Paradoksalnie z jakiegoś powodu sam nie miałem ochoty pić więcej niż w tej sytuacji wypadało. Po 15 minutach od akcji gdzieś zniknął. Chyba przypomniała mu się licealna miłość.

To był taki typ, którego jak kobieta zraniła, to zazwyczaj bolało długo. Może dlatego, że każda, która choć na chwilę dała mu nadzieję, szybko wrzucała go do worka z napisem „Friendzone.” W większości przypadków zapewne dlatego, że chciał być tym miłym i kochanym chłopakiem, który czekał z byciem ofensywnym na sygnały.

W sumie, to też taki byłem.

Jak by to można nazwać?

Ach, wiem. Romantyczna pizda.

Może nadal nią jestem?

Albo nie, jakby to powiedział szeregowy Wysocki.

Zaraz, kim jest ten cały Wysocki? To pojebana historia. Dojdziemy do tego.


Grabaż i Strachy na Lachy - Dygoty